Święty Andrzej Bobola, choć przebywający w chwale niebios z zasiadającym po prawicy Boga Ojca Zmartwychwstałym Jezusem, jest zawsze wierny ziemskiemu narodowi, którego jest synem i zupełnie wyjątkowym patronem. Dzięki mocy, którą dał mu wstępujący do nieba Jezus i zesłany przez Ojca Duch Święty, Pocieszyciel i Obrońca, św. Andrzej swoją śmiercią ukazuje nam, że męczennik umierając, nie traci swej twarzy, ale osiąga ją ostatecznie.
Męczennik to przede wszystkim świadek, chociaż w naszej wyobraźni to człowiek cierpiący, torturowany, zakrwawiony, odrzucony, zabity. Słowo „męczennik” to polskie tłumaczenie greckiego „mártys”, które znaczy po prostu „świadek”, zarówno na płaszczyźnie prawnej, jak i religijnej.
Wspólne dzieje Kościoła katolickiego i prawosławnego są wielkim wołaniem o pojednanie. Przecież ich wierni tych Kościołów mają jeden chrzest, wspólną tradycję pierwszego tysiąclecia, tych samych świętych tego pierwszego millenium. W teologii przyjęło się określanie dwóch „ucieleśnień” chrześcijaństwa jako dwóch jego „płuc”. Zgodnie z tą „wizją” jeden Kościół nie może żyć bez drugiego, co wciąż pozostaje wielkim eklezjalnym życzeniem.
Ludzie w różny sposób się poznają. No właśnie, ludzie. A jak poznaje się świętych? Ta historia będzie o przypadkowej znajomości. Choć my przecież nie wierzymy w przypadki. Tak więc zacznę jeszcze raz. To będzie opowieść o planie Bożym, który zaczął się bardzo prosto, wręcz banalnie. Kilka lat temu nie sądziłam, jak istotną osobą stanie się dla mnie święty Andrzej Bobola.
Z arcybiskupem Edwardem Nowakiem, emerytowanym sekretarzem Kongregacji Spraw Kanonizacyjnych, rozmawia ks. Bohdan Dutko MS
Najświętszy Bóg Miłości stworzył człowieka dla Siebie i chce go uczynić Swoim dzieckiem. Zanim powstał świat, zapragnął, aby człowiek „był święty i nieskalany przed Jego obliczem” (Ef 1,3-4). Powołanie do świętości jest największą łaską, a także pierwszym i podstawowym powołaniem każdego.
Były lata, że nie chciało mu się modlić, ba, chodzić do kościoła. Pytał – muszę? Dopiero, gdy powiedziałam „musisz”, to szedł. To „ciągnięcie siebie ku górze” dotyczyło wszystkich sfer. Wywiadówki, niesforność dzieci. Mówiłam mężowi:„albo to bierzesz, albo tego nie będzie, bo ja już nie daję rady”. To tylko na pozór przeszkadza w byciu jednością
Świadectwa osób, w których życiu Pan Bóg zrobił „demolkę”, są jednocześnie pytaniem skierowanym do każdego z nas: czy ja chcę nowego życia?
Wszystko zaczęło się w roku 1949, kiedy młody ksiądz zaczął dla studentów głosić konferencje, odprawiać Msze św. Ksiądz Karol Wojtyła pomagał im rozwiązywać problemy, poznawał ich rodziny. Zaistniała potrzeba wspólnego spędzania wolnego czasu. Młody ksiądz stał się autorytetem dla grupy nazywanej wtedy „Rodzinką”. W miarę jak ludzie kończyli studia, a przyjaźnie zamieniały się w miłość, Wujek błogosławił kolejne małżeństwa, a potem chrzcił ich dzieci. Rodzinka rozrastała się przez kolejne małżeństwa i dobieranych przyjaciół i tak stała się „Środowiskiem”.
28 września 1958 roku wierni zgromadzeni na placu św. Piotra w Rzymie ze zniecierpliwieniem oczekiwali na pojawienie się nowego papieża. Gdy ukazał się na balkonie bazyliki, wzbudził powszechne zdziwienie. Patriarcha Wenecji Angelo Giuseppe Roncalli nie uchodził bowiem za faworyta konklawe. Był dość wiekowy – miał już 78 lat i niedawno wykryto o u niego raka. Jako głównych pretendentów do tronu upatrywano raczej ormiańskiego kardynała Gregoria Agagianiana lub stojącego na czele Świętego Oficjum kardynała Alfredo Ottavianiego.